Toksyczna ja

Toksyczna ja

Nigdy bym nie przypuszczała, że moje wyobrażenia o życiu sprzed 10 lat a tym, co jest teraz tak miną się z rzeczywistością. A z drugiej strony patrząc wstecz dociera do mnie, że schemat zachowań współuzależnionej budowałam w sobie już od dawna.

Jakiś czas temu wrzuciłam na Facebooka artykuł pt. Bolesne blizny „na życiu”. Niekochane córki żyją inaczej zaczerpnięty z portalu Oh!me (http://ohme.pl/macierzynstwo/bolesne-blizny-na-zyciu-niekochane-corki-zyja-inaczej/). Różnica między mną a „bohaterkami” artykułu polega na tym, że moja mama mnie kochała, ale ja tak naprawdę do dwudziestegoktóregoś roku życia w to nie wierzyłam. Dlaczego? Bo nikt nie nauczył jej okazywania miłości. Bo była zapracowana, rozerwana między opieką nad chorującymi rodzicami a domem, w którym zawsze była dużo do zrobienia. Do tego ciężki charakter mojej siostry, która zawsze była stawiana na piedestale. Pierwszy raz słowa: „kocham Cię” usłyszałam od mojej mamy w wieku dwudziestu paru lat, uczęszczając już wtedy na psychoterapię ze względu na moją nerwicę natręctw, ataki paniki i stany depresyjne. Pierwszy krok do oczyszczenia naszych relacji oczywiście wykonałam ja.

Problemy z nerwicą zaczęły się notabene już w szkole podstawowej, kiedy miałam stan przedwrzodowy żołądka i spędziłam przez to parę ładnych tygodni w szpitalu. Później było podejrzenie guza mózgu przez moje silne bóle głowy. Na szczęście przyczyną był tylko stres. Już wtedy zaczęłam brać psychotropy. Skierowanie na terapię rodzinną rodzice potraktowali jako obrazę i w sumie z tak poharataną głową, żołądkiem i przede wszystkim sercem dociągnęłam do dwudziestki.

Czemu o tym piszę? Bo ta niekochana dziewczynka, która została we mnie stała się idealną kandydatką na osobę współuzależnioną.

Prawda jest taka, że słaba relacja z mamą już od dziecka pchała mnie w pewne schematy. Tworzyłam związki (nie tylko partnerskie ale również koleżeńskie) z osobami, które jak pasożyty czerpały ze mnie to, co najlepsze nie dając w zamian nic. Ja przez wiele lat godziłam się na takie traktowanie, bo wbiłam sobie do głowy, że tak właśnie wyglądać ma moje życie – opierać się na poświęceniu i trosce o innych, zapominając o sobie. Ba! Powinnam czuć się wyjątkowo przez to, że mogę dać innym tak wiele z siebie. Wszelkie porażki (a było ich dużo bo każdy biorca w końcu zmienia ofiarę) dawały mi siłę, przez co kolejnym razem byłam w stanie znieść więcej. Mało tego – uwierzyłam nawet, że przecież mogę znieść wszystko. Że jestem niezniszczalna. Bo przecież miłość bezwarunkowa – jak sama nazwa wskazuje – nie ma definicji, nie ma zasad ani granic. A przecież o prawdziwą miłość trzeba walczyć za wszelką cenę, nawet całkowitego poświęcenia siebie i własnej godności.

Przez nadwrażliwość, trudności z samooceną, pewnością siebie i zaufaniem do innych ludzi zamykałam się w relacjach, które choć z początku były skazane na porażkę, dawały mi swoistą pewność następujących wydarzeń, bo przechodziłam po raz kolejny przez znany mi schemat. Gdy nagle ktoś zaczął okazywać mi swoje zainteresowanie czy troskę ja uciekałam, bo nie umiałam odnaleźć się w sytuacji, w której to ja byłam zdobywana i doceniana. Nie tylko „nie zasłużyłam” sobie na to. Toksyczne relacje karmiły mnie pewnego rodzaju adrenaliną, której brakowało w normalnych związkach.

Tak było do momentu aż poznałam M. Wtedy już byłam po skończonej terapii . Na dobrej drodze w relacjach z mamą. W momencie kiedy kochałam siebie i swoje życie – albo przynajmniej dzięki serotoninie w pigułkach tak mi się wydawało.

M. od początku bardzo walczył o mnie. Dobijał się dość długo drzwiami i oknami próbując wedrzeć się choć na chwilę do mojego życia. Początek naszej znajomości był szybki i spontaniczny, ale mimo to czułam się kochana i akceptowana. Może przez to że ja mieszkałam w Polsce a on w UK. Dystans i tęsknota włożyły na nasze nosy różowe okulary.

Wiedziałam o chorobie M., a mimo wszystko w ogóle się jej nie bałam. Teraz już wiem, że po prostu nie byłam świadoma tego, z tym czym jego choroba się wiążę. Myślałam – ok, był rok w ośrodku, od dwóch jest trzeźwy więc już na pewno do końca życia wszystko będzie dobrze. Nie wiedziałam wtedy czym są wyzwalacze. Tak naprawdę mało rozmawialiśmy o jego uzależnieniu, o „poprzednim życiu”. Jego huśtawki nastrojów tłumaczyłam sobie charakterem. Nie zdawałam sobie sprawy z tego, że dla niego zwykłe wyjście na miasto ze znajomymi, którzy piją jest męką.

Oczywiście męczą mnie wyrzuty sumienia, że mogło być inaczej. Gdybym wtedy wiedziała wszystko to, co wiem teraz nasze życie mogłoby zupełnie inaczej wyglądać. Ale nikt nas nie uczy jak żyć z uzależnionym. To on był po tamtej stronie. On powinien mieć włączony radar i stanowczo mówić nie, w momentach kiedy czuł, że jego trzeźwość jest zagrożona. Mam żal do niego i do siebie, że nie rozmawialiśmy o jego chorobie od początku naszej znajomości. Że byliśmy tak zajęci miłością i motylkami w brzuchu, że zapomnieliśmy o „tym trzecim” w naszym związku – jego uzależnieniu.

M. jest nadal w moim sercu i w myślach. Pomijając wszystkie złe rzeczy, które spowodowane były jego chorobą, był moją bratnią duszą. Drugą połową. Miłością, która zdarza się chyba tylko raz w życiu.

Ale po raz pierwszy powiedziałam sobie: „dość”.  Zajęło mi to w prawdzie trochę czasu. W końcu chciałam uratować kolejną osobę. Przesiąknięta sytuacją spowodowaną jego chorobą, chciałam wyciągnąć tonącego M. z rzeki zapominając, że sama nie umiem pływać. Aż w końcu przyszedł moment, w którym po prostu wiedziałam, że tym razem już nie dam rady. Że jeśli go nie zostawię pociągnie nas oboje na dno. Co nie zmienia faktu, że myślę o nim. Martwię się, czy w ogóle jeszcze żyje i co się z nim dzieje. Ale już nie tak obsesyjnie, jak to było chociażby kilka tygodni temu.

Próbuję stanąć na nogi, choć czuję, że najtrudniejsze dopiero przede mną. Z perspektywy czasu i zdarzeń widzę, że największy bałagan w głowie zgotowałam sobie ja sama a nie choroba M. Jako „mniej kochana córka” tak bardzo chciałam być idealna, że za wszelką cenę uciekałam przed myślą, że moja „ciemna strona” również czasem dochodzi do głosu i potrafi niszczyć. Udawałam przed sobą, M. i innymi, że nie popełniam błędów. Że zawsze mam jakieś wytłumaczenie na siebie, bo w końcu nie mogę robić nic źle. Nawet gdy grunt palił mi się pod nogami udawałam, że to ognisko i za wszelką cenę kładłam swoje racje na wierzch. Nie przez brak pokory, ale brak akceptacji swojej wewnętrznej zgnilizny, którą ma każdy z nas.

Urodziliśmy się zarówno dobrzy jak i źli. Od nas zależy, co będziemy w sobie pielęgnować, co nie zmienia faktu, że ta druga strona nadal siedzi w nas uśpiona. Ja muszę wejść w tą puszkę pandory, żeby w końcu sama przed sobą przyznać się do tego, że wiele rzeczy w życiu spieprzyłam na własne życzenie. Nie przez sytuację. Nie przez przypadek. Dokonywałam świadomych decyzji, których konsekwencje tłumaczyłam na milion absurdalnych powodów, byleby nie przyznać przed innymi, a przede wszystkim sobą, że żałuję. Przecież moim mottem życiowym było żeby niczego nie żałować, bo każde doświadczenie daję nam jakąś lekcję. Gówno prawda. Jedynie taką, żeby następnym razem pomyśleć dwa razy zanim coś się zrobi.
Po wszystkim, co przeszłam z M. dotarło do mnie, jak dużo pracy przede mną, żeby uporządkować samą siebie. Póki co jestem dziewczyną z wieloma historiami za sobą, niosącą na plecach workiem rozchwianych emocji, które niepoukładane w końcu pchną mnie po raz kolejny w ten sam schemat.

 

ognisko

 

Dodaj komentarz